Zastanawiałeś się kiedyś, co łączy wszystkich papieży w historii? To, że każdy z nich był głęboko wierzący? No, niekoniecznie. To, że zostają nimi zwykle starsi ludzie? Też nie, historia zna sporo wyjątków. Może więc fakt, że w każdym wieku 10 czy 15 lat śmialiby się do rozpuku, gdyby powiedzieć im, że za kilkadziesiąt lat zostaną głową Kościoła.
Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że chyba nikt z nas na początku swojej drogi życiowej nie ma jasnego obrazu tego, kim chcesz zostać, co robić i co w życiu osiągnąć. Miejsce, do którego zawędrujemy, w jakimś stopniu zależy pewnie od przypadku, ale w większym jest sumą naszych decyzji I wyborów. A te podejmujemy przez całe życie. Moje wybory doprawione odrobiną losowości spowodowały, że zostałem poprawiaczem błędów.
Ale po kolei.
Zaczęło się od „chcę”
Dzieckiem byłem raczej upierdliwym. Nie: rozkapryszonym czy zbyt pobłażanym; przeciwnie – dość częste krytykowanie ze strony starszych spowodowało, że sam wcześnie zacząłem krytykować świat, ludzi i to, co robią. A to zrodziło ową wbudowaną w model upierdliwość, którą dziś eksploatuję w swoich biznesach. Ale o tym – później.
Jako dzieciak szybko załapałem też reguły gry. Zrozumiałem, że najważniejsze są czasowniki w pierwszej osobie liczby pojedynczej – to one rządzą i determinują nasze życie: „chcę”, „pragnę”, „mam”, „potrzebuję”, „muszę”, „mogę”. Ale także: „nie chcę”, „nie lubię”, „nie potrzebuję”, „nie muszę”. To było ważne odkrycie: zrozumienie, że jakiś skutek nie jest boską fanaberią czy fatalistycznym scenariuszem zapisanym gdzieś w gwiazdach, ale wynikiem konkretnych postaw: działań, ale chyba jeszcze częściej – zaniechań. Tak rodziła się świadomość wolności wyborów i wynikających z nich konsekwencji.
Odpowiedzialność i pacta sunt servanda
Kiedy w wieku 8 lat podczas rodzinnej imprezy klepnąłem w tyłek żonę kuzyna i dostałem za to kosmiczną burę, zrozumiałem, że tak się nie robi. Kiedy skłamałem, że to nie ja rozwaliłem głazem okno piwnicy sąsiada, niemal zabijając tego ostatniego (okazało się, że stał na dole, kiedy kamol śmignął mu przed nosem…), ojciec tłukł mnie paskiem tak długo, aż się przyznałem – wtedy zainkasował 500 zł z mojej skarbonki na pokrycie szkód i powiedział, że za swoje wybory trzeba płacić. Ale nie bać się do nich przyznać.
Kiedy parę miesięcy później ten sam ojciec zapytał, czy to ja, grając z kumplem w piłkę, rozwaliłem lusterko w samochodzie innego sąsiada, spuściłem głowę i przyznałem się. Bez bicia. Skończyło się na wyrozumiałym komentarzu, że tak się zdarza podczas gry w piłkę, i na przestrodze, bym w przyszłości uważał i nie bawił się w pobliżu samochodów. Oczywiście nie obeszło się bez zainkasowania tym razem 93 zł z moich oszczędności na zakup nowego lusterka. Wtedy zrozumiałem, co oznacza „przyznać się bez bicia”; dziś do czwórmianu Epikura dodałbym piąty element: „odpowiedzialność za działania nie jest straszna”
Dodatkową lekcję odpowiedzialności dostarczył mi nasz rodzinny ex-libris. Pieczątka taka, którą rodzice wbijali do książek, a na której – oprócz nazwiska rodzinnego właścicieli – widniała starorzymska (jak się później dowiedziałem) paremia „Pacta sunt servanta” – tak właśnie, z błędem ortograficznym (jak się później dowiedziałem). Właśnie z powodu głębokiej wiary w sens tej sentencji, mówiącej że umów należy dotrzymywać, do dziś prowadzę biznesy w głębokim poszanowaniu do danego słowa i ustalonych warunków. I z tego samego powodu cierpię potwornie w dzisiejszym świecie, kiedy swoje deklaracje czy zobowiązania inni ludzie traktują wyłącznie jako nic nieznaczące, luźne sugestie.
Studia… bibliotekoznawcze
Wybór kierunku studiów był bolesny. Po pierwsze dlatego, że wymagał uświadomienia sobie, czemu ma służyć (później zorientowałem się, że większość moich kolegów i znajomych studia wybierało raczej przypadkowo, nie bardzo planując, dokąd mają ich doprowadzić). Należałem do tych szczęśliwców, którzy z grubsza wiedzieli, co chcą robić w życiu. A chciałem robić książki!
Zawsze uwielbiałem czytać, stąd jeszcze w szkole średniej zdecydowałem, że będę wydawcą. Problem jednak, że wykształcenie edytorskie można było zdobyć wyłącznie w ramach specjalizacji na kierunku Bibliotekoznawstwo i informacja naukowa – i to była druga bolesna przeszkoda, no bo przecież jak słabo brzmi „bibliotekoznawstwo”…
Studia w instytucie, którego zmianę nazwy zresztą udało mi się zainicjować, okazały się jednak całkiem sympatyczne – te 9 lat (magisterium + doktorat) dostarczyły całej masy doświadczeń, wiedzy, kontaktów, ale przede wszystkim – zaradności życiowej. Wybór okazał się trafny.
Telewizja Polska i red. Dutko
Czwarty rok studiów przyniósł kolejne wyzwanie i szansę – pracę w TVP Wrocław… w redakcji Telegazety. Tak, to nie pomyłka – zostałem redaktorem najdziwniejszego chyba medium w Polsce: w roku 2002, kiedy internet na dobre zadomowił się w sercach i umysłach ludzi, ktoś uznał, że mimo wszystko warto dokarmiać jeszcze dinozaura, jakim jest teletekst.
Dokarmiałem więc z troską przez 4 lata, po drodze zostając też redaktorem serwisów internetowych, pracując z tysiącami tekstów informacyjnych rocznie, szlifując doświadczenia redakcyjne. Ale też biznesowe – jako człowiek-redakcja (skojarzenia z „człowiek-orkiestra” – uzasadnione) odpowiadałem także za pozyskiwanie reklamodawców do Telegazety, negocjowanie warunków i utrzymanie klientów.
Redakcja rosła (choć nie personalnie), rosło też moje ego i poczucie własnej przydatności społecznej. Ot, wystarczyło, że ten czy inny kolega z podstawówki pokazywał mnie palcem i szeptał: „To Dutko, ten z Telewizji!”.
W 2006, po czterech latach, ego zostało jednak przekłute niczym balonik, kiedy pewnego pięknego dnia, w efekcie wichury spowodowanej głośną aferą Rywina, w naszej stacji nastały rządy dość przypadkowego dyrektora i jego przyjaciela, którzy rozpoczęli swoiste czystki i obsadzanie stanowisk swoimi pociotkami. Przy okazji wyleciał też Dutko – ludek, który miał już dość głębokie przekonanie o własnej niezbędności, jednego dnia został odstawiony na boczny tor. Skłamałbym, że tylko z powodu rotacji politycznych; zawiniła także moja nieumiejętność rozwiązania konfliktowej sytuacji z psychopatycznym koleżką nowego dyrektora, który z jakiegoś powodu uznał się za mojego szefa, żądającego absurdalnych zmian w strukturze i stylistyce z takim trudem przez lata budowanych stron WWW oraz systemu teletekstowego. Dutko – nie chcąc zaprzedawać się własnym zasadom, a i nie dając się zastraszyć – wystosował oficjalny i niezłomny pisemny protest wobec takich ingerencji… by po dwóch tygodniach z rozrzewnieniem wspominać swoją byłą już pracę dla Telewizji Polskiej.
Później był jeszcze ciekawy proces, jaki wytoczyłem TVP za notoryczne łamanie prawa pracy, jednak i tu popełniłem pewien strategiczny błąd. Zamiast, mianowicie, wygrać sobie po cichutku swoją rację (30 tys. złotych rekompensaty oraz przywrócenie do pracy), postanowiłem włożyć kij w mrowisko, nagłośnić sprawę i zainteresować nią media w całym kraju. Problem wszak dotyczył nie tylko mnie, ale też ok. 60% innych pracowników TVP (czyli ok. 3000 ludzi w Polsce).
Tak też zrobiłem: tematem zainteresowałem m.in. Polską Agencję Prasową i serwis Interia.pl, co rozjuszyło skorpiona, z którym walczyłem. Dziwną koleją losu w procesie, który prawnicy uznawali za 100-procentowego pewniaka, niespodziewanie zmieniono skład sędziowski, i bardzo zgrabnie wyciszono.
Sam miałem szansę wygrać – tego by firma nie odczuła. Kiedy jednak zacząłem nagłaśniać temat i o sprawie zaczęto plotkować na Woronicza (zadzwonił do mnie nawet jeden z topowych dziennikarzy interwencyjnych), uznano, że moje zwycięstwo może ruszyć lawinę pozwów i że za żadną cenę nie można pozwolić na moje zwycięstwo, lecz uwalić niepokornego i pokazać innym, aby się nie wychylali. Najpierw próbowano więc mnie przekupić, przepraszam – „zaproponowano ugodę” na 10 tysięcy zł, a kiedy się nie zgodziłem, podmieniono sędziego na takiego, a w zasadzie taką, która już wiedziała, jakie ma wydać orzeczenie. Jego treść, uzasadnienie oraz akta całej sprawy mam do dzisiaj – to na wypadek, gdyby kiedyś jakiś historyk chciał przeanalizować tę sądową patologię, gdzie zeznania świadków – zaprotokołowane bardzo wiernie i prawidłowo – w uzasadnieniu wyroku zostały przez panią sędzię pięknie i bezpardonowo zafałszowane i przeinaczone o 180 stopni.
Była oczywiście apelacja do sądu II instancji, a nawet odwołanie do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale jakimiś dziwnymi zbiegami okoliczności narzucony mi z urzędu prawnik a to zapominał złożyć jakiś ważny dokument, a to nie dotrzymywał istotnego terminu. No cóż, bywa; na pewno to nie jego wina ani żaden spisek, ludzie wszak chyba nie są źli, prawda?
Krach dobrze zapowiadającej się kariery w głównych mediach oraz późniejsza przegrana w sądzie dały mi kilka lekcji, m.in.:
- nie jestem niezastąpiony,
- ego to zły doradca,
- walka o prawdę i wartości ma sens, nawet w razie porażki,
- jakkolwiek dobrze byłoby wygrywać – ale w tym nie pomagają porywcze emocje ani poczucie krzywdy czy sprawiedliwości, lecz analiza, strategia i technika,
- czasami najpierw warto zawalczyć o siebie, a nie od razu o cały świat; zwłaszcza jeśli nikt cię o to nie prosi.
Pierwsza książka – jednak jestem potrzebny!
Klęska z TVP była dla mnie traumą. Przez kilkanaście miesięcy byłem w dołku – uważałem, że moje życie nie ma już sensu, że wygrała niesprawiedliwość i chore układy, i że chyba jednak nie warto się wysilać. Aby czymś się zająć i zarobić na życie, od niechcenia zacząłem bawić się w handel na Allegro, który początkowo polegał na wyprzedawaniu domowych klamotów, a później przybrał nieco bardziej zorganizowaną formę i przyniósł dość nieoczekiwany rozwój wydarzeń. Ale o tym – później.
Teraz jednak, szukając pomysłu na siebie w tym wielkim, nieprzytulnym i nieprzyjaznym wszechświecie, a także sposobów na jako taki dochód, zamiast wraz z nowym rokiem akademickim rozpocząć pracę w jednej z uczelni jako wykładowca… za niemal ostatnie pieniądze kupiłem bilet do Kanady.
Podróżując po tym wielkim kraju a także po USA, zacząłem pisać książkę. O domenach internetowych – temat ten wszak mocno mnie interesował, a w Polsce brakowało publikacji z tego zakresu. Początkowo wydawcą miał być Helion, ale w efekcie nieoczekiwanych zmian we wcześniejszych ustaleniach, Dutko żachnął się (wszak pacta sunt…) i poszedł do PWN-u. Wydawca, który początkowo uznał, że temat nie jest zbyt nośny, po paru dniach zmienił zdanie o klasyczne 180 stopni i zakrzyknął: „A jednak – wydajemy!”.
Wydaliśmy. W 2008 roku, w wieku lat 29, stałem się szczęśliwym autorem pierwszej książki. I mimo, że do bestsellera było jej daleko (do dziś sprzedało się tego może kilka tysięcy sztuk), odżyła wiara w siebie i w to, że można robić coś pożytecznego dla ludzi i świata.
Wiara ta odżyła jeszcze bardziej, kiedy rozdzwoniły się telefony i rozpisały maile z propozycjami publikacji dla czasopism branżowych, wystąpień konferencyjnych czy prowadzenia zajęć w uczelniach w całym kraju (od wykładów na zwykłych studiach dziennych, po prestiżowe studia MBA w najlepszych uczelniach biznesowych). Powiał wiatr w żagle mojej łódki: uznanie, za to, co i w jaki sposób się robi, które zaowocowało nawet 5. miejscem w rankingu najlepszych polskich wykładowców, ale też miłe odżycie finansowe (prowadzenie zajęć dla fantastycznych ludzi w całym kraju ze stawką godzinową na poziomie 300-400 zł okazało się pięknym Eldorado; zwłaszcza w porównaniu z pracą dla TVP za 1050 zł… miesięcznie).
Okazało się, że własna książka na ciekawy temat i napisana w miarę atrakcyjnym językiem stać się może kapitalną dźwignią do budowy własnej marki osobistej (o czym zresztą napisałem później w jednym z kolejnych dziełek pt. „Efekt tygrysa. Puść swoją osobistą markę w ruch” – www.efekttygrysa.pl).
Romans z Allegro
Kolejnym przełomem i kolejną dźwignią do sukcesu była współpraca z Allegro. Zaczynałem jako szeregowy i maleńki sprzedawca, który od czasu do czasu dokuczał serwisowi, co należałoby zmienić i poprawić, by i kupującym, i sprzedawcom żyło się lepiej. Dość szybko Allegro zdecydowało spacyfikować marudera Dutko… zapraszając go do poprowadzenia szkolenia dla e-sprzedawców.
Przeraziłem się nie na żarty: prowadzenie zajęć na uczelni dla studentów to jednak trochę inny poziom abstrakcji niż wystąpienie przed doświadczonymi jak diabli sprzedawcami internetowymi, którym ja – malutki handlarz klamotami – miałem powiedzieć, jak mają sprzedawać skuteczniej.
W pierwszym odruchu chciałem skapitulować i odmówić – serce wszak tłukło mi niemiłosiernie, a niechęć do udawania eksperta, którym bynajmniej się nie czułem, również kazała się nie wygłupiać i pojechać na takie szkolenie raczej w charakterze uczestnika niż prelegenta.
A jednak jakiś diabełko-aniołek zaczął szeptać w głowie: Dutko, nie bądź cipeusz! Po prostu pojedź i nie zgrywaj wyroczni, a uczciwie podziel się z ludźmi swoimi przemyśleniami, co mogliby robić lepiej, abyś ty – jako klient – chętniej u nich kupował. Zawsze możesz tym komuś pomóc, a przy okazji – będzie kawałek przygody!
Poznań, czerwiec 2007, duża impreza dla e-sprzedawców z kilkoma równoległymi panelami tematycznymi. A w środku – Dutko: drżący z przerażenia w najmniejszej możliwej salce testowej, w której zmieścić miało się „zaledwie” 100 osób. I to uczucie, kiedy po rozpoczęciu zajęć nagle z czterech pozostałych sal masowo zaczynają migrować ludkowie taszczący własne krzesła, by wbić się za wszelką cenę właśnie na moje zajęcia. Do dziś nie wiem, co to za wieść obiegła imprezę (może że wystąpi facet z dwiema głowami albo połykacz wentylatorów sufitowych…), dość powiedzieć, że pod koniec wykładu sala pękała w szwach, a organizatorzy w sali przygotowanej dla 100 uczestników naliczyli 250 osób. Nie licząc tych, którzy – nie zmieściwszy się – stali przed otwartymi drzwiami.
Stres i przekonanie, że wystąpienie poszło raczej przeciętnie, towarzyszyły potężnej dawce adrenaliny i jakiemuś przyjemnemu tłuczeniu serca. Później były jeszcze dwie godziny rozmów w kuluarach, a po paru dniach – wyniki ankiet od organizatorów:
Ok. 98% uczestników oceniło tematykę wykładu jako zgodną z ich oczekiwaniami, a blisko 94% uznało jego poziom za odpowiedni. Ponad 90% ankietowanych oceniło prowadzącego bardzo dobrze lub dobrze, te same oceny odnośnie samych zajęć przyznało ponad 94% respondentów.
Tak zaczęła się moja przygoda i wieloletnia współpraca szkoleniowa z Allegro, ale też uzależnienie od wystąpień publicznych, które przeszło mi dopiero niedawno. Po tym testowym wystąpieniu, podczas kolejnej dwudniowej edycji podobnej imprezy, powierzono mi już przeprowadzenie nie jednego, lecz pięciu wykładów oraz trzech dyskusji panelowych. Później przyszły kolejne projekty szkoleniowe Grupy Allegro i setki wyjazdów na zajęcia w dziesiątkach miast Polski, a nawet wystąpienia dla polskich sprzedawców w Wielkiej Brytanii.
Londyn 2011, Polonijne Edukacyjne Spotkania Allegro. Szkolenie dla ponad 100 polskich przedsiębiorców w Wielkiej Brytanii.
W sumie przez pięć czy sześć kolejnych lat przeprowadziłem kilka tysięcy godzin szkoleń dla prawie 10 tysięcy sprzedawców internetowych i kolejnej dziesiątki osób niezwiązanych z e-biznesem. Zjeździłem i zlatałem pewnie z pół miliona kilometrów, zaliczyłem kilkaset hoteli, zarobiłem paręset tysięcy złotych, z których część skonsumowałem z kolegami szkoleniowcami w postaci cystern wódki podczas niekończących się „wigilii” przed kolejnymi szkoleniami. Czas ten pięknie i bez większych metafor obrazuje fragment „Kuglarzy” Jacka Kaczmarskiego:
– Jest z tego pieniądz na przehulanie,
Nie ma na dzieci, dom i ogródek,
Jest wędrowanie, taniec i granie
Dla drżących panien, chciwych rozwódek
Jest opętanie.
W pocie i ślinie, w cudacznej minie
Pełza iluzja od świata trwalsza,
Wskrzesza popioły, płodzi opinie,
Kiedy we wrzawie, wbrew rytmom marsza
Tańczę na linie…
Upijamy się po zajazdach,
Kładziemy się spać z kim popadnie
O zrzuceniu marząc kostiumu.
Ale muza, co mieszka w gwiazdach
Resztkę snu nad ranem ukradnie
I na łup nas wyda – tłumu.
I tak dalej.
To była piękna, kilkuletnia przygoda. Mnóstwo ciekawych ludzi na szkoleniach, dzielących się swoimi historiami i doświadczeniami, wiele zdarzeń w podróży (w tym kilkukrotne uniknięcie śmierci na drodze), cała masa problemów technicznych do rozwiązania (psujące się samochody, szwankujący sprzęt prezentacyjny, wpadki po stronie hoteli), ale też sporo zwykłych międzyludzkich scysji w ekipie, z których część wzmocniła tylko zażyłość między niektórymi z nas, inne z kolei poskutkowały zakończeniem co poniektórych współprac i „związków”. Życie.
Tak czy inaczej, ta złotonośna i doświadczeniogenna fala – jak to z falami bywa – musiała się kiedyś skończyć. Skończyła się gdzieś na przełomie 2012 i 2013 roku, kiedy władze Allegro uznały, że dział edukacji jest zbędnym kosztem i należy go wyłączyć, co też w praktyce uczyniono.
Kolejne książki, rozwój Audite.pl i szkolenia „E-biznes do Kwadratu”
Nauczony rozmaitymi wcześniejszymi niewypałami wiedziałem już, że strategicznym błędem jest obstawianie tylko jednego konia – wszak każdy czempion kiedyś zdechnie, prawda? Dlatego otrząsnąwszy się po wyrzuceniu z TVP, postanowiłem dywersyfikować kolejne działania zawodowo-rozwojowe.
Równolegle do współpracy z Allegro kończyłem więc studia doktorskie i podejmowałem współpracę z kolejnymi uczelniami w całej Polsce. Świadczyłem także usługi edytorskie, choć jeszcze bez większego rozmachu. Pracowałem nad kolejnymi książkami, już nie tylko dla PWN-u, ale i dla Helionu, który zapukał do mnie po swoistym sukcesie pierwszej książki wydanej z ich konkurentem (dobijały się też inne wydawnictwa, ale współpraca z nimi wykraczała już poza możliwości czasowe). W efekcie powstało kilka kolejnych książek, w tym „Copywriting internetowy”, „Informacja w internecie”, a także pierwsze poważniejsze bestsellery: „E-biznes. Poradnik praktyka” oraz „E-biznes po godzinach”. Marka „Dutko” rosła więc, konto bankowe pęczniało, a doba skurczyła się chyba o połowę.
Już w 2007 roku, czyli na początku współpracy z Allegro, wykonałem swój pierwszy, niepozorny jeszcze audyt cudzej oferty sprzedażowej. Oto, zgłosił się do mnie człowiek, który zapytał, co robi źle, że ma tak niewielu klientów. Zbadanie jego oferty pozwoliło wyłapać kilkadziesiąt różnego rodzaju błędów (w tym kilka – śmiertelnych, odstraszających klientów) i je usunąć. W efekcie sprzedaż wystrzeliła w kosmos, a Dutko stwierdził: „Aha! Chyba trafiłem na kolejną żyłkę złota, a zarazem sposób, jak pomagać ludziom w ich biznesach”.
Tak powstał mój projekt Audite.pl. W ciągu 11 lat przeprowadziłem ponad 1300 audytów ofert sprzedażowych na Allegro oraz stron WWW, doczekałem się kilkunastu naśladowców, którym również spodobał się pomysł zarabiania na audytach (w tym – kilku spośród moich najbliższych kolegów z czasów szkoleń dla Allegro), ale przede wszystkim całej rzeszy klientów, którzy dzięki zainwestowaniu w audyt podnieśli swoją sprzedaż od kilku do nawet kilku tysięcy procent (rekordzista zwiększył skuteczność sprzedażową aż stukrotnie w ciągu niespełna trzech tygodni).
Kolejnym etapem budowania frontu wsparcia dla e-sprzedawców było stworzenie własnego projektu szkoleniowego „E-biznes do Kwadratu” (www.ebiznes2.pl). Początkowo podczas trwających 6-7 godzin szkoleń stacjonarnych, a później również w ramach 18-godzinnego szkolenia wideo, kolejne setki osób dowiedziały się, jak poprawiać swoją skuteczność biznesową w internecie, posługując się etycznymi, zgodnymi z prawem, a przy tym – niezwykle łatwymi do wdrożenia zasadami, trikami i technikami. I choć pierwsza edycja stacjonarna przyprawiła mnie o lekkawy wstyd (wszak tzw. specjalista od skutecznej sprzedaży sprzedał zaledwie kilkanaście wejściówek…), później, kiedy komentarze pierwszych uczestników potwierdziły skuteczność „produktu”, zaczęło iść lepiej.
„E-biznes do Kwadratu” – pierwszy tak poważny, samodzielny projekt szkoleniowy
Dutko nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaczął się nudzić szkoleniami i marzyć o czymś na naprawdę wielką skalę. Tak jeszcze przed projektem „E-biznes do Kwadratu” zrodził się pomysł, by powstała…
„Biblia e-biznesu” (www.bibliaebiznesu.pl)
W 2012 roku dotarło do mnie, że polskim e-sprzedawcom wciąż brakuje kompleksowego źródła wiedzy nt. prowadzenia biznesu w internecie. Jasne: są liczne książki, kursy i strony WWW z poradami, ale wszystko to jest cholernie rozproszone i niezweryfikowane. „A gdyby tak najważniejszą dla e-przedsiębiorcy wiedzę zgromadzić w jednym miejscu?” – pomyślał Dutko.
„Ech, mrzonki! – zakrzyknął wewnętrzny hamulcowy – Sam przecież tego nie napiszesz, bo znasz się raptem na jakimś niewielkim fragmencie e-biznesu”.
No tak, ale gdyby tego słonia spróbować zjeść po kawałku, a do tego – na spółę z innymi ekspertami? Pomysł okazał się strzałem w dwudziestkę, a w zasadzie w dwudziestkę piątkę. Mimo że wielu zaproszonych do współpracy autorów odmówiło, a część nawet nie odpowiedziała, udało się zebrać ekipę 25 specjalistów, z których każdy napisał od jednego do kilku tekstów z praktycznymi poradami z różnych zakamarków e-biznesu. Tak w 2013 roku powstała największa w Polsce książka gromadząca wiedzę nt. prowadzenia efektywnego, bezpiecznego i profesjonalnego biznesu w internecie.
Sukces książki zaskoczył wszystkich. Nasza „cegła” była dość opasła, a przez to – relatywnie droga (99 zł) i już na etapie rozmów z autorami słyszałem komentarze, że nikt nie kupi tak drogiej publikacji. Wydawca asekuracyjnie zlecił więc druk w zwyczajowym nakładzie 1500 egzemplarzy, co według szacunków miało wystarczyć na jakieś dwa lata. Pierwszy nakład rozpłynął się jednak w zaledwie 12 dni od premiery, a na mnie i na wydawnictwo zaczęły sypać się gromy, dlaczego książka nie jest już dostępna. Wtedy zrozumiałem, że niektóre gromy potrafią być cholernie przyjemnie.
Dodrukowano więc kolejną porcję 1500 sztuk, które zniknęły po następnych paru tygodniach, i konieczny był następny, a potem jeszcze kolejne dodruki. Oprócz sukcesu czysto sprzedażowego, książka zyskała najwyższe oceny czytelników – mimo kilku maruderów, a także osób, które zwróciły uwagę na parę faktycznych błędów, „Biblia e-biznesu” otrzymała 92% najwyższych ocen, przez kilkanaście miesięcy utrzymywała się na liście bestsellerów, a w kilka miesięcy od premiery – otrzymała najwyższe ukoronowanie: główną nagrodę Economicus, przyznawaną z inicjatywy „Gazety Prawnej” przez kilkunastu jurorów – największych ekonomistów w tym kraju.
W roku 2016 ukazało się kolejne, uaktualnione i bardzo mocno rozbudowane wydanie naszej książki. Tym razem, po spektakularnym sukcesie „Jedynki”, do udziału zgłosiło się wielu nowych autorów (także tych, którzy nie wierzyli w sukces pierwszej edycji) – ekipa urosła do prawie 60 współtwórców, dzięki czemu stworzyliśmy jeszcze solidniejszą książkę, po którą sięgnąć powinien każdy, kto choćby półprofesjonalnie myśli o własnym biznesie on-line.
Książka, o której mówili, że jest za droga, aby ktoś ją kupił. Tymczasem oba wydania sprzedały się w 12,5 tys. egzemplarzy (stan na wrzesień 2018).
Dwa razy śmierć w Zambezii
Niedużo brakowło jednak, a „Biblia e-biznesu” nie przyszłaby na świat. Oto bowiem pod koniec 2012 roku, totalnie zmęczony kilkuletnią, niezwykle intensywną pracą szkoleniowca, pracą nad kolejnymi szkoleniami, setkami wykładów dla przerozmaitych uczelni i firm oraz dziesiątkami artykułów do czasopism i serwisów branżowych, zacząłem marzyć o odpoczynku. Najlepiej takim, który pozwoli wylenić się mózgowi, a jednocześnie wyżyć się fizycznie. „Ot, pokopałbym rowy lub poopiekował się ludźmi w domu starców” – zamarzył sobie Dutko.
Mawiają: Uważaj na myśli, z nich rodzą się czyny. Przyszedł e-mail. Poznany jakiś rok wcześniej Kamil Cebulski, założyciel uczelni Asbiro, zapytał: Ej, Dutko, a nie chciałbyś wybrać się z nami do Zambii? Budujemy tam szkołę dla Murzynków i trzeba ludzi do kopania rowów.
Serio, serio! Zamarzyłem sobie kopanie dziur w ziemi, a los – kelner dostarczył zamówienie na srebrnej tacy.
Rozdzieliwszy tematy do opracowania wśród autorów „Biblii e-biznesu”, wsiadłem na pokład samolotu do Londynu, by stamtąd wyruszyć do Lusaki, stolicy Zambii. Przez kilkanaście dni kopaliśmy rowy pod fundamenty, walczyliśmy z podtopieniami (pora deszczowa) i stawialiśmy pierwsze ściany nowej szkoły (a w zasadzie przedszkola) dla dzieciaków z najbiedniejszej dzielnicy miasta, Lindy.
Budowa w Afryce była walką nie tylko z siłami natury, ale też z bezsilnością ludzi… (Lusaka, styczeń 2013)
Przygód, wyzwań i nieporozumień było przy tym co niemiara, jednak w ramach przerwy od pracy, wybraliśmy się także na wędrówkę po środkowej Afryce. Przejechawszy 500 km na pace naszej niezniszczalnej toyoty, dotarliśmy do wcześniejszej stolicy Zambii, Livingstone. Dotarłszy do styku czterech krajów: Zambii, Botswany, Namibii i Zimbabwe, wybraliśmy się na safari w Botswanie i wędrówkę łódką rzeką Chobe. Tropienie leoparda, natknięcie się na żołnierzy z kałasznikowami strzegącymi granicy przed kłusownikami z biednej Namibii, podziwianie z bliska niezbyt pięknych, ale niezwykle niebezpiecznych bawołów afrykańskich, kilka spotkań ze stadami słoni, kilkukrotne oko w oko z krokodylami, a nawet atak hipopotama – to tak w skrócie.
Dzień czy dwa później przyszedł czas na spływ pontonowy Zambezi – jedną z najdłuższych i najzasobniejszych w wodę rzeką Afryki. Wystartowaliśmy spod monumentalnych i zaliczanych do jednego z siedmiu naturalnych cudów świata Wodospadów Wiktorii, przez które w porze deszczowej (która – przypomnijmy – właśnie trwała) przewala się kilka milionów litrów wody na sekundę.
Pora deszczowa czy nie – jesteśmy Polakami, możemy płynąć. Czy tu są krokodyle albo hipopotamy? – pytamy naszego zambijskiego przewodnika, kapitana „Potato”. Ależ skąd! – odpowiada rozbawiony. – Te zwierzęta są zbyt mądre, by przebywać tu w porze deszczowej; tylko ludzie odważają się tędy spływać.
To były dość prorocze słowa. Kiedy w kilkanaście minut po wypłynięciu wpadliśmy w pierwszy „rapid” (fragment rzeki, w którym woda gwałtownie się spienia, tworząc niebezpieczną kipiel), wszyscy wylądowali w wodzie, a nasz ponton siłą żywiołu przewróciło dnem do góry. Nie byłoby w tym może nic strasznego, wszyscy wszak mieliśmy kapoki i niemożliwością byłoby pójść pod wodę… no chyba, że akurat znalazło się – jak Dutko – centralnie pod owym pontonem. Siła wyporu kamizelki ratunkowej była tak duża, że nie pozwalała mi zanurkować, aby wydostać się z pełnej spienionej i niepozwalającej oddychać wodnej kieszeni, która uwięziła mnie pod przewróconym pontonem.
Kiedy po całej wieczności pod łódką zaczęło brakować mi powietrza, przytomny kapitan, który nie doliczył się jednej owieczki i zrozumiał, że jest ona pod spodem, z pomocą moich towarzyszy przewrócili naszą jednostkę pływającą na grzbiet, uwalniając stamtąd ledwie żywego Dutkonia.
Druga śmierć na Zambezii miała nastąpić niespełna trzy godziny później, kiedy zbliżaliśmy się do celu. Na spokojnym już odcinku kapitan „Potato” zachęcił nas do pożegnalnej kąpieli w rzece, z którą zmagaliśmy się na przestrzeni wielu kilometrów i walczyliśmy na kilkunastu rapidach.
Zambezi. Na lewo – Zambia, na prawo – Zimbabwe. Dutko – czwarty od lewej, w białej koszulce.
Styczeń 2013. Triumf nad naturą, na kilka minut przed wpadnięciem w wir…
Widząc dość spokojną już rzekę i czując się w pełni bezpieczni w naszych kapokach, wskoczyliśmy beztrosko do Zambezi, by popłynąć wpław równolegle do pontonu. Problem w tym, że ciekawy świata Dutko został niezauważony nieco w tyle, bo koniecznie chciał podpłynąć do pobliskich skał…
Wir, a w zasadzie wirątko, które zaczęło mnie wciągać, było prawie niezauważalne – ot, wodny świderek, wyglądający niewiele poważniej niż spuszczana w toalecie woda. Tak przynajmniej myślałem, kiedy – zaraz po pierwszej próbie wypłynięcia – delikatna i całkiem niepozorna siła zaczęła ponownie wciągać mnie pod powierzchnię. Na głębokości jakiegoś metra uznałem, że żarty – żartami, ale nie ma się co wygłupiać i trzeba wypłynąć. Tuż pod powierzchnią okazało się jednak, że – mimo machania rękami oraz całkiem sporej wyporności kapoka – jakaś niewidzialna siła znów z niezwykłą łagodnością wciąga mnie w dół. Z braku powietrza i rosnącego przerażenia, zatrzepotałem rozpaczliwie rękami. Pierwszym efektem było zużycie resztek tlenu w płucach; drugim – zbliżenie się nieco do powierzchni, po którym bezwzględna siła natury po raz czwarty i ostatni postanowiła wciągnąć mnie w głąb, nie pozwalając ani na chwilę wystawić nosa i zaczerpnąć powietrza.
Na tym odcinku, w porze deszczowej, spiętrzona między wysokimi skałami Zambezi, miejscami liczy nawet do ok. 100 metrów głębokości. Jak głęboko mnie wciągnęło? Nie wiem. Może 50 centymetrów, a może 2-3 metry; zapadając się w ciepłą, miękką czerń wiedziałem tylko, że pojawiające się przed oczami iskierki i utrzymywany ostatkiem woli bezdech, by nie napełnić płuc, oznaczają klasyczny i banalny koniec: przez mózg w ułamku chwili przebiegło mi kilkanaście najfajniejszych obrazów z dotychczasowego krótkiego życia, jak gdyby ktoś wyświetlił mi film mający ułatwić decyzję i zmniejszyć żal.
Pomogło: uśmiechnąłem się do siebie, uznałem, że przeżyłem na tej Kulce całą masę pięknych chwil, poznałem fantastycznych ludzi, doświadczyłem niezwykłych miejsc… i może już wystarczy tego zachłannego karmienia zmysłów. Poddałem się. Przestałem machać rękami i walczyć z żywiołem; jeszcze dwie sekundy, i trzeba będzie wziąć jeden, ostatni, najważniejszy w życiu wdech.
Wtedy Zambezi mnie wypluła. Pobawiwszy się swoją ofiarą, jak kot – myszą, wypuściła mnie dokładnie wtedy, kiedy przestałem się bronić. Pojąłem, że są siły, którym czasami warto się poddać, a nie walczyć z nimi. I że hasła, aby zawsze „płynąć pod prąd” i „nie poddawać się do samego końca” papugowane są chyba tylko przez ludzi, którzy z prawdziwym końcem nigdy nie stanęli oko w oko.
Korekto.pl – od zabawy do biznesu
Wróćmy do życia, do Europy i do biznesów. Jednym z moich projektów, który prowadzę z powodzeniem od kilku lat, jest firma edytorska Korekto.pl. Zaczęło się w 1996 roku, kiedy – będąc jeszcze w szkole średniej – z wrodzonej sobie upierdliwości napisałem do Państwowego Instytutu Wydawniczego, że w wydanym przez nich „Wahadle Foucaulta” Umberto Eco znalazłem sporo mniej lub bardziej poważnych błędów (włącznie z pomyleniem przez tłumacza, a może nawet przez samego autora, odległości Ziemi od Słońca…). To wydawnictwo, a później następne, w ramach wdzięczności za przesyłane im erraty, odwdzięczały mi się kolejnymi książkami, które mogłem zatrzymać, w zamian wskazując, co trzeba poprawić.
Dziś, w 23 lata od tamtego czasu, moje Korekto.pl działa już nieco bardziej profesjonalnie. Około 20 współpracujących zdalnie korektorów i redaktorów sprawdza po kilka milionów znaków tekstu (odpowiadających nawet kilkunastu książkom) miesięczne, co prawdopodobnie czyni nas najbardziej wydajną firmą edytorską w tym kraju.
Ciekawe jest jednak to, co działo się pomiędzy początkami mojej pasji korektorskiej, a punktem, w którym firma znajduje się teraz. Po dość amatorskich początkach były bowiem wspomniane już wcześniej studia edytorskie, które dostarczyły mi całkiem praktycznego arsenału wiedzy na temat tego, jak wygląda profesjonalny proces wydawniczy, coś a la praktyka w Wydawnictwie Dolnośląskim, a później – praca dla TVP. Podczas współpracy szkoleniowej z Allegro zlecenia korekty tekstów przyjmowałem jednak dość rzadko i nieregularnie – było tego może 3-4 różnej objętości teksty miesięcznie. Nie promowałem jakoś specjalnie tej odnogi swojej działalności, ponieważ 80% czasu i energii konsumowały mi właśnie szkolenia i praca nad kolejnymi własnymi książkami.
Kiedy jednak fala szkoleń zaczęła słabnąć, uznałem, że czas już wysunąć drugą nogę biznesu. Zwłaszcza, że zaczęły pojawiać się nakładki zleceń – bywało, że w tym samym czasie zgłaszało się dwóch klientów chcących zamówić korektę pracy magisterskiej, a jednoczesne czytanie dwóch tekstów jest jednak czynnością mało efektywną.
Wtedy zapadła decyzja o przeskalowaniu działalności – mimo że przed myślą tą broniłem się od roku czy dwóch, postanowiłem wreszcie zacząć podzlecać pracę komuś innemu. Dlaczego się broniłem? Z tego samego powodu, co każdy przedsiębiorca, który początkowo wszystko robi sam: po pierwsze, nie chciałem dzielić się zyskami z kimś innym; po drugie i najważniejsze, byłem przekonany, że przecież nikt nie wykona tej pracy tak starannie, jak tylko ja sam.
Pierwsza obawa pękła błyskawicznie – otóż okazało się, że oddając innej osobie 30-50% pieniędzy od klienta, oszczędzam jakieś 97-98% czasu, jaki musiałbym przeznaczyć na pełną obsługę danego zlecenia. Szybko okazało się też, że bynajmniej nie jestem jedynym profesjonalnym korektorem na świecie, który ma wyłączność na znajomość poprawnej polszczyzny i solidność wykonywania zadań. Ten punkt w rozwoju firmy – pozwolić innym robić to, co dotychczas robiło się samemu – okazał się dla mnie największym, przełomowym odkryciem w biznesie. Dopiero później, kiedy poznałem wielu mądrych ludzi powtarzających: „Deleguj, deleguj, deleguj. I zarządzaj!”, zrozumiałem, że nie odkryłem niczego nowego.
Czy to koniec rozwoju? Przeciwnie! Dziś stoję przed kolejnym progiem ewolucji firmy, planując przekazanie zarządzania komuś, kto uwolni mnie także od tego obowiązku. Do tego trzeba się jednak dobrze przygotować, opracować procedury, dokończyć prace nad systemem zarządzania zleceniami i – przede wszystkim – znaleźć przynajmniej jedną, a najlepiej dwie godne zaufania osoby, które podejmą się tego zadania. I choć wiem, że za kilka lat ten kamień milowy będzie budził u mnie uśmiech, dziś wciąż nie jestem pewien, jak to wszystko mądrze przeprowadzić i zreorganizować biznes, by uniezależnić go od siebie. I siebie – od niego.
„Targuj się!”, cenodajstwo, inwestycje…
Historie Dutkonia idą w setki i nie sposób każdej z nich w tym miejscu opowiedzieć. A chciałbym podzieliść się z Czytelnikami jeszcze opowieścią o tym, jak powstawała moja najlepsza chyba jak dotychczas książka „Targuj się! Zen negocjacji” (www.targujsie.pl). Albo o ciekawych neologizmach, które ukułem w ostatnich kilkunastu latach, a które dziś żyją swoim życiem, bo na stałe wszedłszy do codziennego języka („cenodajka”, „wujek Google”, „ciocia Unia”, „fejshibicjonizm” i inne, zebrane w „Słowniku Dutkonia” na stronie www.AkademiaInternetu.pl).
Nowotwory językowe – to pewnie skutek fascynacji Leśmianem
Opowiedzieć by wreszcie warto o tych biznesach, które całkowicie mi nie wypaliły (jak choćby nieudane projekty szkoleniowe alleWsparcie czy AkademiaE-prawa) oraz o tych, których nigdy nie zrealizowałem tak, jak bym chciał. Oraz o inwestycjach – wszak moje początki na giełdzie albo w kryptowalutach są jeszcze dalekie od wzorca do naśladowania.
O tym wszystkim oraz o całej masie nowych przygód, projektów, sukcesów i porażek, opowiem – mam nadzieję – za kilka lat w pełnowymiarowej książce awanturniczo-biograficznej, której ten krótki rozdział niech będzie zapowiedzią.
Tymczasem, jako że kończę właśnie nieść na szyi 38. rok, od jakiegoś czasu tańczą mi w głowie kolejne słowa Kaczmarskiego, pisane przez niego w tym samym wieku:
Za mną już liczba chrystusowa
Ofiarnym kozłom przypisana,
Kiedy niewinna spada głowa
Za cudze grzechy – czyli za nas,
By z życia się wymknąwszy sideł
Uschnąć w relikwię wśród kadzideł.
Przede mną dziesięć lat niepewnych,
Gdy każdy zmierzch mężczyznę miażdży,
Od wewnątrz pośpiech szarpie gniewny,
A z nieba mu znikają gwiazdy.
Który to przetrwa ten – dożyje
Zaszczytu, że sędziwie zgnije.
Mniej ważne – ile czasu trawisz,
Niż – z jakim trawisz go wynikiem.
Niejedną twarz mi los przyprawił:
Byłem już zdrajcą i pomnikiem,
Degeneratem, bohaterem,
A wszystkie twarze były szczere.
Patrzono na mnie przez soczewki
Miłości, złości, interesu,
Przeinaczano moje śpiewki,
By się stawały tym, czym nie są.
Tak używano mnie w potrzebie
Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie.
Wstęp, czyli co dalej?
Trochę przewrotnie. Ale wiem, że to dopiero początek. Przystawka przed całym szwedzkim stołem dań głównych. Zarazem – to problem. Bo czuję się, jak mucha w czekoladzie, która może wybierać, co tylko chce, a to rodzi paraliż decyzyjny.
Bo skoro można [prawie] wszystko, zaczynają maleć żądze, potrzeby, dążenia. Czasowniki, od których zacząłem, w większości przestają narzucać dalsze działania. Spośród nich na czoło foruje się „mogę”, ale pozostałe łączą się w tańcu pytań z słówkiem „czy”, tworząc piękną choreografię: „czy tego chcę?”, „czy to muszę?”, „czy tego potrzebuję?”.
Chęć, by „osiąść na laurach” albo zacząć uprawiać swój „wolteriański ogródek”, walczy jednak z tą dziecięcą upierdliwością, od której wszystko się zaczęło, podsycanej mottem, by zostawić ten świat lepszym niż się go zastało.
A więc do dzieła!
Autor: dr Maciej Dutko
dr Maciej Dutko – przedsiębiorca, Certyfikowany Wykładowca Allegro, autor kilkunastu książek (m.in. „Targuj się! Zen negocjacji”, „Efekt tygrysa”). Pomysłodawca i koordynator najważniejszej książki w polskim e-commerce „Biblia e-biznesu”.
Wykładowca w uczelniach biznesowych w całym kraju (studia podyplomowe i MBA). Twórca autorskiego szkolenia „E-biznes do Kwadratu”. Felietonista Onet.pl (do 2015) oraz Mensis.pl.
Właściciel Grupy Dutkon.pl; w jej skład wchodzą m.in.: AkademiaInternetu.pl (blog i szkolenia dla e-biznesu), Audite.pl (poprawa skuteczności sprzedażowej ofert), Korekto.pl (firma edytorska), e-sklep RepublikaWiedzy.pl.
Przez serwis WhitePress.pl uznany za jedną ze 100 najbardziej inspirujących osób polskiej branży interaktywnej.
Więcej: Dutko.pl ● Facebook.com/dutkon
….
Przyjedź na Konferencję Biznesową 4-5 marca !!!
Poznaj innych przedsiębiorców!
DOŁĄCZ DO NASZEJ SPOŁECZNOŚCI i zapisz się na:
–Kurs dla początkujących przedsiębiorców (Kurs Podstawowy)
–Studia MBA dla osób prowadzących firmy od kilku lat.
Która opcja jest najlepsza dla Ciebie?
Kurs Podstawowy
- Jeśli chcesz otworzyć biznes i szukasz sposobu,
jak przejść z etatu na własną firmę. - Jeśli dopiero otworzyłeś biznes i chcesz uniknąć
kosztownych błędów - Gdy masz problem z określeniem celu i strategii,
bo nie wiesz, która będzie dla Ciebie skuteczna.
Dowiedz się więcej -> Kliknij Tutaj
….
….
Studia Podyplomowe MBA
- Jeśli prowadzisz biznes już od kilku lat
i chcesz wejść na wyższy poziom - Szukasz wiedzy i kontaktów do dużo bardziej
doświadczonych przedsiębiorców - Chcesz zdobyć praktyczną wiedzę i umiejętności z Marketingu,
Zarządzania lub Inwestowania i Nieruchomości.
…
Dowiedz się więcej -> Kliknij Tutaj